Mój Mac Magazyn już pewnie w blokach startowych do Waszych skrzynek mailowych, ale Redaktor cierpliwie doczekał, żebym i ja, zawodowy prokrastynator, coś wyprodukował. Jeśli myślicie, że produktywność to słowo w polszczyźnie tak nowe, jak programy, które są prezentowane w niniejszym numerze, to nie. Oczywiście w opasłych papierowych encyklopediach, które dla wielu ludzi wciąż są punktem odniesienia, produktywność to termin z dziedziny makroekonomii, opisujący całość gospodarki albo w najlepszym razie przedsiębiorstwa. Człowiek zaś w tym procesie jest jak mrówka w mrowisku, jak trybik w wielkim układzie mechanicznym z XIX wieku, jak organiczny element przy taśmie montażowej — ikonie amerykańskiej epoki industrialnej. W Polsce Ludowej też się zdarzało słyszeć o produktywności. Oto smakowity cytat z roku 1954: Ofensywa na całym froncie zwiększenia produktywności gospodarstw indywidualnych, uruchomienia wszelkich rezerw — jest nierozerwalnie związana ze wzrostem roli PZPR.
Nie o tym mowa. Chodzi nam tu o productivity. Humaniści i kontrkulturowcy mogą się jeżyć na dźwięk tego słowa, bo kojarzy im się z instrumentalnym traktowaniem człowieka, zadaniowością w służbie korpobezsensu. Hola! Zdaje się, że nasi Czytelnicy bez względu na miejsce pracy podchodzą do świata raczej pozytywnie, a większość działań, które podejmują, ma sens. Co więcej, gdy spojrzymy na produktywność szerzej, to odnajdziemy tam nie tylko zimne traktowanie siebie jako podwładnego, ale drogę samorozwoju.
Wesołkowie powiedzą, że to czary, szamaństwo i zaklinanie rzeczywistości, że stworzenie terminów „zarządzanie czasem”, „zarządzanie ryzykiem”, a nawet — słowo daję, słyszałem w tym tygodniu — „zarządzanie chorobą” nie sprawi, że w jakikolwiek sposób zapanujemy nad upływem czasu, zapobiegniemy nieszczęśliwym wypadkom i wpłyniemy na przebieg choroby.
Redakcja jednak nie oczekuje ode mnie filozoficznego kaznodziejstwa, tylko opowieści o słowach. Proszę bardzo. Wasz magazynowy korektor i lingwista w jednym może zacząć tłumaczyć, że to zbędne zapożyczenie z angielskiego, że nadmiernie rozbudowuje wieloznaczność, czyli polisemię wyrazu, że jeśli już, to teraz trzeba będzie rozróżniać „produktywność przedsiębiorstw” i „produktywność człowieka”, czyli trąbić, że prawda może być tylko w drukach, które mało kto czyta. Prawda jest w słowach, tych, których na co dzień używamy, ale nieraz pod ich „skórą”. No to rozcinamy.
Wszystko jest z łaciny
Zaczniemy od dalekiej przeszłości czasów Cezara. Łacińskie pro-duco znaczy „wyprowadzam, każę wyruszyć”. To pierwotny pomysł na to, żeby powstało coś, czego nie było, albo żeby zrobić coś z czegoś innego, zmienić stan rzeczy. O, to mi się podoba. Bo „zmiana” to słowo pozytywne. Przez wieki słowa się zmieniają. Zauważcie, że polski przekład książki Davida Allena „Getting Things Done. The Art of Stress-Free Productivity” ma w podtytule nie „produktywność”, ale „efektywność”. To też z łaciny. Dosłownie „effectum” to „to, co wydobyte, ukończone, zrobione”. Efekt, ale pojmowany jako wynik pracy, a nie sztuczka jakiegoś efekciarza. Poprzednie pokolenia, gdy były mobilizowane, to nie do produktywności, ale śrubowano im normy „wydajności”. Dziś to też trochę niemodne słowo, skoro zastępuje się je „produktywnością”. Może przez powierzchowne, więc niezbyt mądre skojarzenie z „wydaje się” ta „wydajność” jest mało rzeczywista? Albo podświadomie łączy się z wydawaniem, wydatkami, a więc tylko nakładami pracy i wysiłkiem, a nie z produkcją, tworzeniem i efektami, to jest sukcesem.
Słowa mają moc, mają znaczenie, lecz na naszą podświadomość i psychikę oddziałują także rozmaite ich konotacje, czasem obecne w jakiejś świadomości zbiorowej, a przez nas w danym momencie nie wychwytywane. U źródeł efektywności i produktywności jest niemal to samo, wyciąganie coś z czegoś. W przekładzie na polski jednak powstaje z tego zamieszanie, bo nie wiemy, co w takim razie jest ważniejsze — proces czy efekt. Produktywność zakłada jakąś uczciwość wobec siebie. Żonglując troszkę słowami w naszym ojczystym smart języku, orzeknijmy, że produktywność i efektywność ważniejsze są od efektowności, a tym bardziej taniego efekciarstwa.
Jaki sukces?
Celem naszym jest oczywiście powszechne szczęście i pokój na ziemi. A jeśli są one zbyt odległe, to przynajmniej spokój i zmiana sposobu naszej własnej pracy. Niemłode, ale zarazem świeżutkie słowo „produktywność” jest nam potrzebne, bo zmienia się liczba i charakter zadań, które codziennie przed nami stają. To już nie „zaorać, ile się da, od świtu do południa, a po obiedzie znowu” ani „wykonać 115 procent dziennej normy urobku węgla”. Wczoraj, dziś i jutro, dziesiątki zadań często różnych od wczorajszych, wykonywanych samodzielnie lub w różnych grupach, znaczy: teamach. Dlatego tak ważne jest zastosowanie metod, opisywanych przez zagranicznych i naszych guru, coachów i doradców. Mniej stresu, większy porządek — to już sukces czy jeszcze nie?
Coincidentia oppositorum
Czyli współistnienie sprzeczności. W takim razie: co jest przeciwieństwem bycia produktywnym? „Nieproduktywność”, „bezproduktywność”, czyli marnowanie czasu i zasobów świata. Istnieje jeszcze jedno słowo, tym razem zupełnie nowe. Otóż gdy ktoś chce powiedzieć elegancko, że jakieś działanie jest głupie, dokonuje zgrabnej pożyczki z języka naszych aliantów (niech oni się kłócą, czy najpierw tak mówiono w Paryżu czy w Londynie) — i nazywa je „kontrproduktywnym”. Z tego wynika, że to jednak produktywność jest po jasnej stronie Mocy.
Świetna organizacja może służyć lepszemu odpoczynkowi. To już dobrze. Może zwiększyć nasze zasoby finansowe. Znakomicie. Czego chcieć więcej? Dokładnie nie wiem, ale zdecydowaniem opowiadam się za tym, żeby jednak czegoś chcieć. Bo grozi nam szczęście szczura w klatce, który dzięki świetnej aplikacji dowiaduje się, że danego dnia przebiegł więcej metrów w swoim kółeczku. Żal.pl.
Kreować
Co chcemy wy-ciągnąć — wy-pro-dukować z tych rozważań o łacińskich przedrostkach, ich angielskich kontynuacjach i naszych polskich szeleszczących i nie zawsze odpowiednich odpowiednikach? Może taką ideę, że jeśli zaplanujemy trochę zaoszczędzonego czasu na zadumę, na błąkanie się myśli po różnych domenach, wcale nie związanych z naszą pracą, to uda się nam coś stworzyć? Czyli wykreować. Nasze rozważania były zachętą do wyjścia z pułapki zaplanowanej doskonałości. Według Jobsa „creativity is just connecting things”. Może nam się uda dzięki tej jakże odprężającej lekturze dostrzec coś, co dotychczas umykało naszym umysłom. Może będzie z tego jakiś pro-gram albo a-plikacja, czyli za-stosowanie, kodowane w komputerze lub zmieniające życie. I będziemy bardziej pro.
Artykuł autorstwa Artura Czesaka ukazał się oryginalnie w nr 2/2018 Mój Mac Magazynu.
Fot: © lassedesignen, © navintar, © Gajus, © UBER IMAGES, © zinkevych fotolia.com
0 komentarzy