Dzwoni. 5:45… znowu. Może nie jest to najlepszy moment dnia ale już się do tego przyzwyczaiłem. Ściągam piżamę rzucając ją bezładnie na łóżko. Jakoś nigdy nie mam czasu jej złożyć chociaż wiem, że szanowna małżonka lubi przy gorszych okazjach mi to wyrzucić. Kawa, coś na szybko rzucone na ząb. Jeszcze śpię i nie specjalnie przykładam wagę do tego co znajduje się na talerzu. Trudno coś dostrzec gdy oczy ma się jeszcze zamknięte lub jak teraz, w zimie nic nie widać. Światła nie zapalam bo przyspiesza to proces budzenia. Wolę jeszcze podumać przy kawie z ręką podpartą o brodę i lekko opadającymi powiekami. 6:30 zazwyczaj jestem już poza domem. Zwykły poranek robola. Rutyna. Nic się nie dzieje.
Dziś znów 5:45. Ciężko zejść z łóżka. To „zejść” to szumnie powiedziane bo czołgam się zazwyczaj do poręczy, gdzie ze wszystkich sił próbuję przerzucić ciężar mojego cholernego tyłka na wózek. Zawsze to samo. Dziś nie chcę budzić żony. Czuję bezradność gdy dźwiga mnie na kibel a potem podciera jak niemowlę. Może samemu dotrę tam, gdzie zazwyczaj nikt się nie zastanawia czy uda się podnieść klapę lub spuścić wodę. Ja muszę przywiązywać więcej uwagi do tych szczegółów. Dla większości osób to drobnostki ale ja muszę być bardziej ostrożny niż podczas ostatniego prowadzenia auta. W sumie to zwykły poranek. Rutyna. Nic się nie dzieje.
Dziś dałem sobie trochę więcej czasu. Ostatnio nie sypiam zbyt dobrze. Dostrzegam jednak ogromny zachwyt nad smakiem kawy po godzinie 8:00. Aromat jakiś lepszy. Może dlatego, że wreszcie mogę spokojnie wpatrywać się w jej czarną głębię. Smakuje zdecydowanie lepiej. Sam nie wiem, w sumie jest tak samo czarna jak przed szóstą, gdy niewiele widać w zimowy wieczór. Urlop ma swoje zalety pomyślałem. Kątem oka sprawdziłem czy przypadkiem telefon nie jest wyciszony i czy nie dzwonili z onkologii. To czekanie na wolne miejsce mnie dobija. Chciałoby się powiedzieć „zabija” ale żart jest śmieszny tylko wtedy, gdy żyje swoim życiem obok naszego. A poza tym nic specjalnego się nie dzieje. Czekam na telefon. Rutyna.
Jeden chromosom więcej. Jakaś mała zmiana w genie twojego dziecka. Dziwne ukłucie w piersi. Chwila nieuwagi. Te drobnostki potrafią zmienić nasze życie. Rozniosą w pył postrzeganie rzeczywistości i nasze umiejscowienie w tym wymiarze. Ile jestem w stanie udźwignąć? Nie życzę Wam abyście musieli zadawać sobie kiedykolwiek te pytania. Jednak totalną głupotą jest nie stawianie sobie ich przed twarzą. Uwierzcie mi… to jest chwila. W ułamku sekundy zmienia się wszystko. Bezpowrotnie.
Nominowany do Oscara film Tomasza Śliwińskiego – „Nasza klątwa” możecie obejrzeć za darmo dzięki inicjatywie New York TImes pod tytułem Op-Docs, gdzie prezentowane są najciekawsze filmy dokumentalne. Do przemyślenia…
Dzięki! I za linka i za „znak STOP” do chwili rozmyślania.
W grudniu „znikąd” położyło mnie do szpitala poważne zapalenie płuc. Nie było „przechodzonej” grypy, żadnych sygnałów, nic. W czwartek byłem zdrowy, a w piątek – chory. Ponad 40 stopni gorączki, bez szansy na zbicie zwykłymi lekami, totalne dno samopoczucia… Soboty prawie nie pamiętam…
Gdyby nie to, że mam dobry pakiet medyczny i mogłem sobie pozwolić na dwukrotne wezwanie wizyty lekarza w domu – pewnie bym dłużej czekał na rozpoznanie. Na szczęście – w moim przypadku wylądowałem w szpitalu już w niedzielę. Dwa antybiotyki równolegle podawane dożylnie i po dwóch tygodniach leżenia… jestem „na wolności”.
Tyle, że mądrzejszy, bo po takim leżeniu pewne wartości się jednak w głowie przeszeregowują…
Dwa tygodnie bez komputera – no problem. Dwa tygodnie z internetem tylko w smartfonie, i to niezbyt szybkim, bo „ściany za grube” – da się przeżyć…
Ale już dwa tygodnie bez możliwości zobaczenia dzieci – przecież na oddział nie wejdą – to już baaardzo duże obciążenie psychiczne.
Efekt – praktycznie codziennie jestem w domu „o normalnej porze”, żeby BYĆ z najbliższymi.
Gdy coś do zrobienia wpadnie mi do łba – nie siedzę nad tym wieczorami, tylko wstaję wcześniej rano.
Imprezy, wyjazdy i inne tego typu „zachciewajki” też zostały przeszeregowane. Wolę jechać na obiad do dawno niewidzianej ciotki czy kuzynów, niż do spa albo innego „wypoczynkowiska”.
I wiesz co? Jakoś lepiej się w ten sposób żyje.
Nie żałuję ani chwili spędzonej w szpitalnym łóżku. To był bardzo skuteczny „reset” systemu codziennych wyborów…
rozpłakałem się ….